Zaraz po 4 rano obudziły mnie hałasy wokół namiotu. Zaczynał się właśnie wschód słońca. Oczywiście to nie słońce tak hałasowało tylko inni ludzie:)) Wystawiłem więc głowę z namiotu i tu znów oszczędzę wam poetyckich opisów - wszystko ukazują zdjęcia:P
Dobra wschód, wschodem, ale trzeba się jeszcze wyspać. Po godzinie pobudka, jakieś śniadanie na które zużyłem resztkę wody i w drogę. Jak się okazało 4 litry na dwa dni to za mało...
I tak wśród połonin idąc, mocno już po 9 dotarłem do Pikuja. Najwyższy szczyt Bieszczadów zdobyty:) W ustach sucho, bo nie było już wody - praktycznie nikt już jej nie miał, ale widoczki jak zwykle niezwykłe:)
Na szczyt oprócz nas dotarli także ukraińscy harcerze(?). Stali oni na baczność z flagą UPA zmieniając się co jakiś czas i okropnie śmiecili wokół.
Po ponad godzinie odpoczynku zaczęliśmy schodzić w dół do położonej u stóp Pikuja wioski Biłasowica. W połowie drogi trafiliśmy na jakieś źródełko. Nigdy jeszcze chyba woda wprost z potoku nie smakowała mi tak bardzo:))
W końcu dotarliśmy do wioski, a tam znaleźliśmy coś co było spełnieniem marzeń... Był to niewielki sklepik z chłodnym pysznym piwkiem:)
W ciągu godziny właścicielka miała ponad tygodniowy utarg, a my wyczerpaliśmy cały zapas piwa:)
Jeszcze tylko kilkanaście minut marszu do głównej drogi i wpakowaliśmy się z powrotem do autokaru.